Sorbona i Gomora!
Jeden z majorów "uczących" mnie wojska na studiach zwykł mawiać: "Studenty! Był ja już na różnych uniwersytetach! Na Ujocie w Krakowie, na Ujocie w Warszawie, na Ujocie we Wrocławiu, ale takiej Sorbony i Gomory jak tu to ja nie widział".
Działo się to ze dwadzieścia pięć lat temu, może nawet w "okolicach" marca 68, a niezadowolony major nie przypuszczał zapewne, że jego gniewny sąd będzie po latach idealną recenzją ze spektaklu "Upadłe anioły" Michaela Hacketta(USA). Mogę tu jedynie sparafrazować mojego majora, iż widziałem na scenie różne anioły: polskie i zagraniczne, upadłe i wzniosłe, lojalne i zdradliwe, ludzkie i boskie; ale takiej Sorbony i Gomory na scenie dawno nie widziałem. I nie myślę tu o porządku zewnętrznym. Ten jest w zasadzie bez zarzutu. Aktorzy ofiarnie w pełnym zdyscyplinowaniu wykonują swoje zadania inspirowani w większości rytmem i emocjami muzyki Stanisława Radwana, jak zwykle bardzo sugestywnej. Idzie mi przede wszystkim o infantylizm umysłowy i bełkot intelektualny, który "buduje" ten spektakl. Idzie mi o bardzo szczególne pomieszanie wymyślnej metafizyki i najzwyczajniejszej tandety, które walczą ze sobą na scenie za w pełni świadomym przyzwoleniem reżysera, który jednym okiem robi tajemnicze miny, a drugim wpatruje się w najzwyczajniejszy kicz. Być może takie muszą być bajki o aniołach, ale jakie by one nie były mogą być opowiedziane z talentem lub bez. Tu mamy do czynienia zdecydowanie z drugim przypadkiem.
Michael Hackett dał się już "poznać" jako reżyser spektakli w "Dramatycznym" i w "Studio". Ubolewałem wtedy, że dwaj wybitni dyrektorzy, z niewiadomych dla mnie powodów, dali się nabrać na realizację, których nigdy zapewne nie zaakceptowaliby w wykonaniu naszych własnych reżyserów. Mogę zrozumieć słabość Macieja Prusa, który bardzo lubi, aby ktoś uczył zawodu jego młodych aktorów, aby ktoś próbował z tym zespołem rozmaite rzeczy, których nie próbuje się np. w szkole teatralnej. Aby w ogóle były jakieś próby, bo Prus ma taką swoją słabość, że najbardziej w teatrze lubi próby. Swoje albo cudze. No ale sam jednak robi premiery, czasem bardzo dobre. Te próby też zakończyły się premierą, ale trudno powiedzieć, że przedstawieniem. Ciągle zatem, tak na serio, nie rozumiem po co teatrowi taka premiera. Szczególnie wtedy, gdy teatr - tak jak dzisiejszy "Dramatyczny", - mozolnie buduje wizerunek teatru, w którym o coś istotnego chodzi. Mam nadzieję, że tym przedstawieniem teatr wyczerpał swój limit na Gomorę.